Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na samym Maćku. Wypowiedziawszy swe zdanie o myszach kichających i słysząc je wielokrotnie powtórzone przez echo, umilkł, roztworzył szeroko usta i wytrzeszczywszy swe maleńkie oczka, stał przez chwilę nadsłuchując, poczem nagle przysunął się do pana Rafałowicza i głosem jak mógł najcichszym, szepnął:
— O, laboga, laboga, jegomościuniu! Ja nie pójdę dalej. Tam złe siedzi, może sam Lucyper i przedrzeźnia mię. Oj rety! rety! nie pójdę, jeszcze mi gdzie łeb urwie.
— Milczałbyś, baranie jakiś — zawołał na to gniewnie Kacper — i nie wyzywał złego ducha. To nie żaden Lucyper, który przecież nad chrześcijanami nie ma nijakiej mocy, ale echo. Głos się odbija o sklepienie i ściany i stąd zdaje się, jakby nas kto przedrzeźniał. Prawda, jegomość?
— Prawda, zupełna prawda. I trzeba być Maćkiem chyba, żeby się tego bać. Nie gadaj, to cię mury przedrzeźniać nie będą.
— Tak, ale ja się boję i pójdę sobie tam... na górę.
— Na to chyba, cebulo jakaś, żeby cię Szwedy capnęły i powiesiły na rynku — odezwał się z gniewem Kazik.
— Nie gadaj! obwiesiłyby mnie... na rynku?
— Tak na rynku... przed ratuszem.
— A nie chcę!