Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak. Zrobiłem przecież z tobą już parę podobnych doświadczeń.
— Tak — ale nie zapominaj o tem, że ani razu nie wychodziliśmy poza obręb hipnozy; teraz chodzi o stan głębszy.
— Rozumiem. Bądź spokojny; potrafię.
— Dobrze więc. Zaraz zaczynamy. Pora dobra, wieczorna; w mroku nie będziemy zwracali na siebie uwagi przechodniów. Gdy zasnę, wyprowadzisz mnie przed dom za furtkę ogrodową.
— Nie odstąpię cię ani na krok.
— Kto wie, dokąd zajdziemy. Może to być tuż o bok, ale może też być w odległości kilku kilometrów, albo i więcej. Musisz się przygotować na daleką drogę.
— Pójdę wszędzie z tobą.
— Jeszcze jedno. Gdy staniemy u celu, obudzisz mnie.
— Dobrze. Czy mam zacząć?
— Zaczynaj!
Wierusz ujął w palce lewej ręki astralny kompas i, ukrywszy go w dłoni, usiadł na krześle i przez chwilę wpatrywał się nieruchomo w kopję rembrandtowskiej „Lekcji anatomji“ na ścianie naprzeciw. Stanąłem o parę kroków przed nim i zacząłem go usypiać. Po szóstem pociągnięciu przymknął oczy, wydając głębokie westchnienie. Zrobiłem jeszcze parę passów, by stan utrwalić, poczem zacząłem go pogłębiać w kierunku zamierzonym. Po upływie pięciu minut białka oczu podeszły w górę i śpiący odzyskał charakterystyczną swobodę ruchów i mowy. Wyjąłem szpilkę z krawata i nakłułem mu lekko skórę na policzku.