Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy odczuwasz ból?
Uśmiechnął się przez sen.
— Ani śladu.
Ponowiłem próbę na przedramieniu z tym samym rezultatem. Andrzej ani drgnął. Chociaż przebiłem mu skórę na wylot, nie wyciekła ani kropla krwi.
— All right! — szepnąłem zadowolony. — Teraz wstaniesz i pójdziesz za mną.
I wyprowadziłem go przez ogród na ulicę...
Był już wieczór. Płonąca koło willi latarnia rozrzucała wkoło matowe poblaski. W powietrzu wisiała gęsta, zsiadła mgła, skrapiając się leniwo na bruk... Było cicho. Od czasu do czasu wynurzał się z mgły jakiś przechodzień, wkraczał na chwilę w krąg światła i wsiąkał znów w mgłę z powrotem. Gdzieś w oddali dudniły tramwaje...
Wierusz stał na chodniku niezdecydowany. Odstąpiłem na parę kroków, zostawiając mu zupełną swobodę...
Wyciągnął ramiona poziomo i rozpostarł je szeroko jak skrzydła ptaka. Skurczone palce lewej ręki rozwarły się, odsłaniając kompas na dłoni... Powoli, jak ślepiec zaczął obracać się na miejscu, badając przestrzeń. Po trzecim półobrocie w prawo zawahał się i powrócił w poprzednią pozycję; po chwili znów wychylił się w tamtą, stronę i znów cofnął w lewo. Wkońcu stanął na miejscu, opuścił ramię prawe i znieruchomiał. Wyprężona ręka lewa wskazywała coś uparcie w dali. Na usta wybiegł uśmiech zadowolenia. Znalazł...
Przyrząd na dłoni śpiącego drgnął i jakby poruszany ukrytą wewnątrz siłą, obrócił się o pewien