Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Usiadłem i mechanicznie obracałem w palcach jakiś przedmiot leżący na stole. Po chwili spostrzegłem, że trzymam w ręku tę samą popielniczkę, którą widziałem przed paru minutami w pokoju Kamy. Zauważywszy na spodzie niedopałek cygara, wyjąłem go i przekonałem się, że na banderoli z marką ochronną w kształcie żółwia był napis: Tortuga. Były to zatem te same liście, które dopiero co wypaliłem tam „na górze.“
— Czy i ty zacząłeś palić „tortuga?“ — zapytałem z niedowierzaniem.
Wierusz potrząsnął przecząco głową:
— Skądże znowu? Przecież wiesz, że wogóle nie palę.
— W takim razie wytłumacz mi, skąd się wziął u ciebie ten niedopałek?
— To szczątek twego cygara.
— Takby wyglądało, lecz to sprawy nie wyjaśnia. Tu go przecież nie wypaliłem.
— Czy tylko ten szczegół powtarza ci się w tym pokoju?
— No, nie. Prócz popielniczki i cygara był ten sam stół i identyczne obicia ścian.
— I nic więcej?
— Owszem; lecz reszta urządzenia zdawała się pochodzić z twoich pokoi bibljotecznych.
— All right!
Patrzyłem na Andrzeja szeroko otwartemi oczyma. To, co dla mnie było szaloną zagadką, jemu przedstawiało się w zupełnym porządku.
— Nadzwyczaj sprytnie umiała wyzyskać elementy mego mieszkania — rzekł z uznaniem.