Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ty mnie przyciągnęłaś do siebie w sposób magiczny! To nieuczciwie, Kamo! I cóż ci po takiem zwycięstwie?
— Nie mogłam narazie inaczej; musiałam wpierw przełamać wrogi mi wir, który przede mną zdobył wpływ na ciebie. Teraz już sztuk tych nie potrzebuję.
I lekceważącym ruchem ręki wywróciła czarę. Rozlany płyn ściągnął się na stole w długą, wąską taśmę i zaczął ściekać na posadzkę.
— Zbyt pewna jesteś swego osobistego uroku — zauważyłem podrażniony.
Roześmiała się swobodnie:
— Tak, mówię to otwarcie. Ponadto poznałam cię dzisiaj dokładnie. Tyś już mój, Jerzyku!
Zbliżyła usta do mojej twarzy i zlekka dmuchnęła mi w oczy. Ciepły prąd przebiegł mię od stóp do głów i przejął sobą całe me jestestwo.
— Jakżeś piękna, Kamo! — powtórzyłem parę razy bezwiednie.
Ona tymczasem wyjęła z kredensu flaszkę i dwa kieliszki.
— Maresciallo rosso antico, autentyczne — zachęciła, napełniając mi po brzegi kubek czerwonym moszczem. — Nie bój się! Nie otruję cię.
Przypiliśmy do siebie. Wino było dobre, tęgie. Czułem, jak jego dobroczynna moc rozlewa mi się krzepiąco po żyłach. Trzymając w palcach trzon kieliszka, rozejrzałem się po raz pierwszy z uwagą po pokoju...
Wydał się skądś znajomy. Obicia koloru turmalinowego, krzesła, fotele, stół sześcioboczny oparty na sfinksach były mi znane... Nagle wy-