Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

soczystej, zielonej rośliny zajął w wazonie rudo-rdzawy, przeżarty gorączką jej szkielet. Jeszcze przed chwilą bujne, prężne spławy opadły bezradnie ku trzonowi, poskręcały się w suche zwitki zwarzone jadem liście, wykrzywiły się w konwulsjach bólu pień i gałęzie. W oczach naszych sosna skonała...
Lecz zanim zdołałem otrząsnąć się z przerażenia, rozległ się dookoła nas głuchy, złowieszczy łoskot. Instynktownie zwróciłem się ku Andrzejowi:
— Co to?
Twarz przyjaciela była trupio-blada, oczy fosforyzowały dzikiem, błędnem światłem.
— Rysują się mury mego domu - odpowiedział bezdźwięcznie.
Popatrzyłem po ścianach: Wierusz miał słuszność; na wszystkie strony od posadzki do sufitu biegły po nich, krzyżując się złowrogo, długie, rozsadzające mur żyły...
Uczułem, jak ręka Andrzeja wpija mi się kurczowo w ramię.
— Spójrz w tamtą stronę! — wyszeptał zbielałemi wargami — Tam, tam, za biurkiem, w kącie, pod ścianą!... Widzisz?!... To on!...
Wśród piekielnego łomotu rozstępujących się ścian ujrzałem w rogu pokoju na podłodze wyłaniające się nagle nagie, ludzkie ciało — nie! — szkielet, okropnie wychudły, okryty żółtą jak pergamin skórą szkielet człowieka. Od szyi jego aż do stopy lewej biegła naukos podłużna, czarno krwią podeszła pręga jak od uderzenia pioruna. W jednem miejscu, gdzie porażenie było najsilniejsze, pękła skóra na szerokość dwu palców, ukazując czarne, zwęglone doszczętnie mięso... Straszliwą musiała