Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzał mi głęboko w twarz. W siwych, bystrych oczach jego ujrzałem wtedy po raz pierwszy dwie ciche, męskie łzy...
— Jerzy! — rzekł silnie wzruszony — A teraz na wszelki wypadek przyjdzie nam się pożegnać. Może to nasz dzień ostatni. Żegnaj mi, Jur!... Kochałem cię jak syna... Dowidzenia!... na tam tym brzegu!...
Rzuciłem mu się w ramiona na długą, długą chwilę. Łkanie zdławiło mi słowa...
W parę minut potem Andrzej „szukał“ już kierunku, w którym rozpinał się „astralny węzeł.“ Z oczyma wbitemi w przestrzeń, z wyprężonemi w przestwór ramionami krążył dookoła osi pionowej własnego ciała jak fakir zaklęty w wir tańca. Wreszcie znalazł... Stanął w miejscu jak wryty i zaczął wykonywać rękoma szczególne, zrazu dla mnie nieuchwytne ruchy. Po pewnym czasie wyróżniłem w nich dwie linje; jedna zwierzała wyciągniętą krzywizną ku nam, druga odginała się w stronę wprost przeciwną; układ ich przypominał nader hyperbolę...
Nagle Wierusz sprężył się w sobie jak do skoku i, podniósłszy dłoń prawą do góry, przeciął nią gwałtownie przestrzeń w rozstępie między niewidzialnemi linjami. Mimowoli zadrżałem...
A on oparłszy mi ciężko rękę na ramieniu, wskazał oczyma araukarję:
— Popatrz tam!
Wtedy to w czasie krótszym od mgnienia sekundy stało się z pięknym, rozkosznym krzewem coś straszliwego. Jak pod dotknięciem ognistego wichru pustyni zmienił momentalnie barwę; miejsce