Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pięknej mniszki już w sadzie nie było. Jak spłoszony ptak pomknęła w gęstwę klasztornych jodeł, chroniąc się w zacisza świętego ustronia...
Gnany biczami okropnej niepewności zbiegłem z góry parkowej i, wsiadłszy do przygodnej dorożki, kazałem się zawieźć natychmiast do Grodzieńskich. Z łomocącem głośno sercem zapytałem sługę, czy panienka w domu. W odpowiedzi usłyszałem z poza drzwi jej drogi głos:
— Ależ naturalnie, mój Jerzy — jest we własnej osobie i czeka napróżno już od godziny, ty szkaradniku! Jak można było spóźnić się tak okropnie? Obiecałeś przecież być tu już o szóstej, niedobry!
Para słodkich ramion otacza mi szyję pieszczotą bluszczu, a na wargi moje spływa bezcenna łaska jej ust. Patrzę jej w oczy szczęśliwy, ściskam ręce, tulę do piersi jej cudna głowę.
— Halszko, Halszko moja!
Spogląda wzruszona silnie, lecz i z odcieniem zdumienia na twarzy...