Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Godzina była szósta, złota, zachodowa. Z dołu szedł stłumiony gwar miasta spowitego w dymy wieczorne, płynęły spiżowe pacierze dzwonów. W sąsiednim ogrodzie klasztornym poza siatką sztachet przesuwał się orszak sióstr Karmelitanek. Zdawało się, że w ciszy zachodu słyszę szept ich warg w Pozdrowieniu Anielskiem. Czarne kontury habitów rysowały się smukłe na tle zieleni, grały w purpurze konającego słońca białe kornety... Skręciły gdzieś w bok pomiędzy drzewa i zniknęły mi z oczu. Po chwili usłyszałem śpiew chóru i organy.
— Nieszpory w kaplicy — pomyślałem, odkrywając głowę...
Na dawnym placyku tennisowym nie było nikogo. Ze szczelin popękanego w tysiączne rysy asfaltu wyzierały kępy trawy, podarta nielitościwie druciana siatka załamała się w śmieszną linję strzępów.
Usiadłem na jednej z ławek i utonąłem w zadumie. Nagle obudził mię szelest lekkich kroków poza mną. Odwróciłem głowę, by o parę kroków od siebie, poza kratą klasztornego sadu ujrzeć w glorji zachodzącego słońca smukłą jak stela grobowa zakonnicę. Z ram śnieżnych kornetu wychylała się ku mnie anielska jej twarz. Na chwilę utkwiła we mnie spojrzenie dużych, smutnych oczu i zdawało się, że chce przemówić. Wstałem i mimowoli zbliżyłem się do dzielących nas sztachet. Kobieta z gestem lęku cofnęła się, wydając lekki okrzyk. Wtedy z uczuciem niewypowiedzianej trwogi i zdumienia „poznałem“ moją narzeczoną.
— Halszko! — rzuciłem się ku kracie — Halszko! Co to ma znaczyć?