Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

straconemu już dawno z oczu gościńcowi. O ile mogłem się zorjentować w położeniu, minąłem już linję podmiejskich browarów i zmierzałem od strony nieużytków ku miastu.
Szedłem z zapartym tchem, spodziewając się, że lada chwila kroki zboczą z pola i zawiną do któregoś domu.
Nagle zabiło mi serce.
Okolica wydała się bardzo dobrze znaną; rozpoznałem tylne partje domów wychodzące na ogrody i sady.
Przyspieszyłem kroku z oczyma wpitemi w dziwny trop, głusząc wrzawę nacierających wściekle myśli...
W tem natknąłem na jakąś zaporę. Podniosłem oczy i ujrzałem się u furtki mego własnego ogródka. Gorączkowo otworzyłem i wszedłem do środka. Ślad wił się bez przerwy dalej, dobiegał samych drzwi mego domu.
Szarpnąłem drzwi. Były zamknięte.
Jakieś atomy dotąd rozpierzchłe, porozrzucane jak opiłki żelaza polaryzowały się z przeklętą chyżością porwane przez nadchodzący z dali prąd. Czułem już, czułem nieubłagane zbliżanie się porządkującej bezład fali.
Stałem bezradny czas pewien na progu, nie odrywając wzroku od śladów; wszystkie szły do domu a dom był zamknięty.
Wtem rzuciłem spojrzenie nieco w lewo od wejścia i odkryłem nowe linje odcisków; jeden