Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zmężniał i z bezprzykładną chyżością zmierzał ku miastu.
Nie mogłem nadążyć tym nieludzkim skokom, które garnęły pod siebie parę metrów naraz; ten człowiek widocznie uciekał. Lecz nie spuszczałem go z oka i szedłem tuż za nim.
Było mi ciężko i z biedą podnosiłem nogi. Ilasty i na pół tylko podeschły grunt czepiał się obuwia, które też wkrótce pokryło się ceglastą glinką.
Byłem smutny.
Po znękanej głowie snuły się splątane gęstwy myśli, niby chmurne tumany mgieł pędzone biczami wichury; rozbłyskiwały i gasły jakieś ponure światła dźwigane w górę przez nieznane ręce, zawodziły korowodne tany brzemienne mgławice bliskie ciekłego spełnienia. Od czasu do czasu dreszcz zimny przebiegał te dżdżyste obszary, fałdując je w spazm bolu...
Na krańcach świata słało słońce ziemiom wieczorne pożegnania, radląc skiby koralowym krajem.
Z dali gwarzyło już miasto, konały przeciągłą skargą fabryczne syreny, wpierścieniały się w błękit dymy. Dźwięk mnie doleciał smętny, rozlewny... Poznałem. To trębacz grał na farnej wieży hejnał ku czci P. Marji. Poważna, czcigodna melodja...
Zacząłem rozglądać się uważniej po najbliższej okolicy. Trop zdaje się zbliżył się teraz ku