Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciwnie. Ludzie są dla mnie uprzejmi, jak dawniej, nawet powiedziałbym czołobitni, lecz... i tu widzę tajemniczą a zgodną u wszystkich zmianę — szacunek ich dla mnie nabrał cech jakby pewnej bojaźni, jakby żywiołowej trwogi. Lecz nie jest to bojaźń czci, ale coś całkiem innego...
Co właściwie w tem tkwi, odgadnąć nie umiem.
Mam tylko wrażenia i odczucia. Ludzie zachowują się wobec mnie z trwożną rezerwą. Gdy staram się zbliżyć, instynktownie uchylają się lubo wśród oznak szacunku. Wiem z całą pewnością, że źródłem tego nie jest poczucie niższości, chęć ukorzenia się — nie, wszystko tylko nie to. Oni raczej traktują mnie jako coś heterogenicznego, niewspółmiernego z nimi, przed czem zdrowy instynkt ostrzega i każe się mieć na baczności. Czasami muszę się uważać wśród nich za ciało obce.
Sytuacja moja jest tem nieznośniejsza, że właśnie teraz najbardziej potrzebuję towarzystwa ludzkiego. Tymczasem gdziekolwiek się pojawię, odrazu staję się im ciężarem. Maskują się naturalnie, pokrywając przykre uczucie, jakie wszędzie wywołuję, grymasem grzeczności, lecz ja to dobrze widzę i odczuwam i nie dam się zmylić. Najwidoczniej krępuje ich moja obecność...
Tem to dziwniejsze, że miewam zwykle szalony humor i staram się ubawić ich wszelkiemi sposobami. I chwilami udaje mi się wybornie; zapominają jakby o czemś i serdeczna ochota cie-