Strona:Stefan Grabiński - Niesamowita opowieść.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się własnego cienia i nie śmiem pozostać sam przez parę minut.
Muszę być ustawicznie wśród ludzi, widzieć ludzkie twarze, słyszeć ludzki głos, czuć obecność istot żyjących. Zresztą czuję się coraz częściej okropnie samotny, beznadziejnie izolowany. Niejednokrotnie w czasie najhuczniejszej zabawy, gdy twarz Marty, zaróżowiona od wzruszenia tchnie tym niewysłowionym blaskiem, który w niej zawsze tak podziwiam, nagle ci piękni, wyfraczeni mężczyźni, wytwornie, do omdlenia czarujące kobiety — wszystko to odsuwa mi się gdzieś w głąb, w daleką, bez kresów perspektywę i zostaję sam wśród jasnej, nużącej zgiełkiem świateł sali, sam, absolutnie sam...

Luty 1906.

Oni wszyscy pozostają w nieświadomem porozumienu co do mojej osoby. Wytworzyła się niemal „entente cordiale“ co do postawy, jaką należy przybrać wobec mnie.
Stało się to niewiadomo jak, ukradkiem prawie, ale niewątpliwie. Oni sami nie zdają sobie z tego sprawy, co właściwie zaszło i gdybym ich o to zagadnął, z pewnością każdy odpowiedziałby zdumieniem. A przecież zachowują się teraz względem mnie całkiem inaczej niż przedtem. To nie przywidzenie — stanowczo nie! Coś w tem jest. Nie chodzi tu o lekceważenie lub pogardę. Prze-