Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cowego; nad wysypaną piaskiem i żwirem ścieżą nachylały się nagie jeszcze spławy drzew, przecinając posowę nieba siatką czarnych konarów i gałęzi. Miejscami droga rozszerzała się w przestronną wstęgę traktu, ściany parowu rozstępowały się na boki lub zapadały pod poziom i odsłaniał się widok na majaczejące wdali kontury Karpat. Pod zorzę wieczorną, co krwawą skargą rozlała się tam hen, hen na zachodzie, brzmiała melodja łysogórskiej pieśni. Wiatr przedzmierzchowy, z dalekich gór rodem, wiatr, co przywędrował aż tutaj parowami rzek i wód skalnem wydrożem, porywał na ścigłe skrzydła i niósł w przestrzeń słowa stare, czcigodne, duchem praojców przejęte:

— Synku miły i wybrany,
Rozdziel z Matką Swoje rany! A wszakom Cię, Synku miły, w Swem sercu nosiła
A takieć Tobie wiernie służyła!...
Przemów k Matce, bych się ucieszyła,
Bo już idziesz odemnie, moja nadziejo miła!...


Tak doszli do stacji pierwszej. Na obszernej, krzewami ożyn i ligustru obrzeżonej platformie wznosiła się ku niebu niby akt strzelisty kapliczka z wizerunkiem Jezusa postawionego przed sądem w pretorji.
Umilkła pieśń, stanęły procesyjne feretrony, przywarli do ziemi ludzie. Na czoło orszaku wysunął się zastęp mnichów w podniesionych do góry kapturach i zaintonował głębokim chórem pieśń nową:

— Rozmyślajmy dziś, wierni chrześcijanie,
Na śmierć okrutną Jezusa skazanie,