Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bliwej w ciało tego olbrzyma i każe przez usta jego słowem dziwnie mocarnem, dla uszu grzeszników na miarę czasów Jehowy przeznaczonem. Migotały w niem błyskawice, szalał piorun, przelewała się purpura krwi; kazania ks. Dezyderego miały barwę ponurej czerwieni. Średniowieczny ich patos przejmował dreszczem i kruszył w proch dusze — posępna namiętność wyważała z zawiasów najoporniejsze wrzeciądze, druzgotała na miazgę skruchy najzatwardzialsze, posiódmym pierścieniem bastjonów opancerzone serca. Groza zawitała do świątyń Pańskich, straszliwa groza sądów Bożych i przygięła nisko ku ziemi krnąbrne karki...
I zląkł się szatan — przeniewierca na widok ludzkiego kajania i zadrżał na odgłos razów tarzających się w żalu pokutników. Od lat już, od wielu, wielu lat nikt nie przypuścił doń tak silnego ataku.
Bo treścią nauk wielkiego kaznodziei była walka z Przeklętym i Odrzuconym od oblicza Pana — walka tytanicza, walka na śmierć i życie. Przytajonego od wieków za szańcami nauki i „oświaty“, unieszkodliwionego pozornie przez „postęp“, zagłuszonego śmiechem „światłej ironji w. XX“ wywlókł ks. Dezydery z mrocznych komyszy na jaśnie dnia i postawił pod pręgierz. I bił go pletniami z żelaza i cierni, smagał kańczugami gniewu i oburzenia, wyszarpywał szponami słów sępich z zaułków ludzkich serc, zawleczonych na głucho przędzą kłamstw kryjówek. Na pazury szło, na kły, na pięstuki...
Najgorliwszym słuchaczem ks. Dezyderego był Pa-