Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chciał — a może tylko bał się?... Niewiadomo. Może odezwały się w nim echa świętego dzieciństwa pełnego wiary i religijnego kultu? Może lękał się, by nie zostać świętokradcą własnego ideału?...
I rzecz dziwna — w okresie „mistycznej awantury“, której mianem ochrzcił swój niezwykły romans — proces przemiany jakby zastanowił się; budząca się w jego duszy bestja ludzka, której oddech zalewał mu już twarz ohydnym wyziewem, przykucnęła w nim gdzieś w najskrytszych zakamarkach. Czy na długo? Nie wiedział.
Tymczasem zachowanie się Weroniki zdawało się zmierzać ku temu, by ją stamtąd wywabić; demoniczna mniszka jakby wyczuwszy przyczajone w nim zwierzę, nęciła je ku sobie coraz przemożniej czarem zakonnego dziewictwa...
Któregoś wieczora przyszła wcześniej i to wprost do jego pracowni, jakby chcąc w ten sposób uniknąć adoracji. Pomian w pierwszej chwili nie spostrzegł jej obecności w pokoju; zamyślony patrzył w przestrzeń za oknem. Niewiadomo jak, nadpłynęła nań w tej godzinie fala wspomnień z lat dziecinnych. Przed spojrzeniem wewnętrznem przeciągały uporczywie obrazy „sielskie i anielskie“, rozsnuwały się w barwach szczególnie jaskrawych miraże przeszłości... Oto widzi siebie w jasnem, odświętnem ubrańku na tle sadu pod starą, rosochatą gruszą. Grzegorz, sadownik ukryty gdzieś tam w gąszczu listowia strąca „kulą“ owoc. Pachną gruszki dościgłe, soczyste... Mały Tadzik ukradkiem napycha kieszenie... A oto rzeka w podgórskiej