Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W pewnym momencie Weronika umilkła i pochwyciwszy rękę Pomiana, podniosła ją ku namiętnie rozszerzonym nozdrzom.
— Jak słodko pachnie ci dłoń... — wyszeptała w ekstazie.
Przejął go dreszcz rozkoszy i grozy zarazem. Mimowoli cofnął się, wyrywając jej rękę.
— Złudzenie, Weroniko, złudzenie — tłumaczył łagodnie, opanowując wzruszenie. — Zostaw, siostro, te wiersze! Ta poezja działa na ciebie jak trucizna.
— Może masz słuszność — odpowiedziała głosem zgaszonym. — Może masz słuszność...
Lecz od pamiętnej sceny stosunek ich uległ zmianie. Z uczuciem niewymownego szczęścia i trwogi zarazem spostrzegł, że mistyczna ekstaza siostry coraz wyraźniej zwraca się ku jego osobie jako przedmiotowi uwielbienia i adoracji. Równocześnie charakter jej nabierał cech coraz bardziej ziemskich: uniesienia duszy roztapiającej się w sferach błękitu powoli przekształcały się w pożar krwi. Coraz to dłużej przytrzymywała w dłoniach jego ręce, coraz uporczywiej wlepiała weń rozmarzone oczy; przeciągły, spazmatyczny dreszcz wstrząsał jej dziewiczem ciałem, na twarzy świtał i zmierzchał namiętny płomień. Szalona mniszka ciążyła ku niemu całem swem cudnem a świętokradczem jestestwem.
Pomian przeląkł się tej namiętności. Nie chciał przekraczać granic, nie chciał obdzierać tej przepięknej przygody z uroku przeduchowienia. Nie