Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stworza, dosiągłszy zenitu, pękały ze sykiem granatów i siejąc wokół deszcz iskier i gwiazd bezliku, staczały się cicho linją paraboli na ziemię... W pewnej chwili odezwały się dzwony: z wieżyc kościołów spłynęły ku miastu na skrzydłach dźwięków zwiastuny dobrej, przedwieczornej nowiny. Ave Maria!...
Czyjaś dłoń dotknęła nieśmiało jego ramienia. Pomian drgnął i odwrócił się...
Byłaż to wizja, czy wyśniona po latach tęsknoty rzeczywistość? Madonna w godzinę łaski przeogromnej zstępująca z piedestału niebios w zacisze samotnika, czy marzenie mocą duszy spragnionej zrealizowane na chwilę — na krótką, bezpowrotną chwilę?
W ramie kornetu rysowało się alabastrowo białe, jakby wyrzeźbione w onyksie oblicze przecudnej mniszki. Oczy fiołkowe, pełne niewysłowionej słodyczy i zadumy, oczy mieniące się złotawym połyskiem opalu tonęły gdzieś w przestrzeni. Na ustach lekko rozchylonych błąkał się uśmiech — zagadka. Smutek tęskniącej róży czy grymas goryczy?...
Pomian skłonił się głęboko.
Virgo immaculata! — mimowoli uczciły ją szeptem oczarowane wargi.
Bał się ruszyć z miejsca, głos podnieść, by nie spłoszyć urokliwego zjawiska.
— Pozdrowion mi bądź w imię Pana! — usłyszał jakby skądś ze sfery zaziemskiej idące ku sobie powitanie. — Niechaj łaska Chrystusa spłynie na dom twój,