Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
WERONIKA.

Żegnał przez okno ukochane miasto. Za godzinę express-oriental miał go unieść w dalekie kraje, na nieznane przygody, nieprzeczuwane emocje. Obok na krześle czekała nań waliza podróżna wypełniona po brzegi, w sąsiednim pokoju niecierpliwił się ulubiony chart węszący wyjazd i zmianę miejsca.
Pomian zapalił powoli cygaro i pojąc się liryzmem rozstania, patrzył wdół na rozgwarzoną przedwieczornym chorałem panoramę. Miasto pławiło się w roztoczy zachodu. Nad zgiełkiem dachów, kopuł, bań, nad graniami gmachów i kamienic żagwiły się w agonji słońca strzały wież, błogosławiły światu rozpostarciem ramion kościelne krzyże. Szare pasma ulic popstrzone tu i tam ludzkiem mrowiem przecinały się w tysiączne sploty, krążyły w linjach wężowych dookoła budynków, pełzały pomiędzy domami niby długie, leniwe tasiemce. W powietrzu wisiała nieruchomo ociężała, błękitnośniada śrzeżoga: nasycony roztwór dymów fabrycznych, mgły i wyparów rzeki. W południowej stronie miasta z belwederku na szczycie obserwatorjum puszczał ktoś na pogodny, turkusowy błękit bukiety rac; ogniste pociski wyrzucone w przestrzeń potężnem pchnięciem gazów, leciały podobłocznym szlakiem hen, hen w prze-