Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przechylony przez brzuściec loży, może marzył swe sny o potędze?... Lub w księżycowe, białe noce śledził bieg gwiazdy swego losu?...
Pomian uśmiechnął napół gorzko, napół zjadliwie.
Sunt lacrimae rerum — szepnął w zamyśleniu. — Wielkość i nicość — czcze dymy... Sic transit gloria mundi...
Opuścił balkon i natrafiwszy na jakieś boczne wyjście z korytarza, zaczął zstępować wdół ślimacznicą schodów. Wtem na zakręcie spostrzegł o parę stopni pod sobą wstępującą w górę postać. Jakiś człowiek o wyglądzie chuderlawym, napół garbaty, w długim, zgniło-zielonej barwy płaszczu laboratoryjnym piął się kulawym krokiem po schodach. Pomianowi była skądś znajomą ta twarz śniada, głęboko poorana i ten chód wlokący się, niezdarny... Ta twarz, ta wstrętna twarz, ta przebrzydła karykatura... Ale czyja!?...
Gniew nagły, irracjonalny zalał mu krwią białka oczu.
— Ty łotrze stary, czego tu się włóczysz? — krzyknął, nie mogąc opanować wściekłości. — Oddam cię w ręce policji, łajdaku!
Człowiek w zielonym płaszczu podniósł na wygrażającego mu towarzysza oczy spokojne, zimne a szyderskie i bez słowa, otarłszy się oń po drodze, minął go i zaczął wchodzić na wyższą kondygnację schodów; zmierzał widocznie tam, skąd wracał Pomian: ku loggji. To jedno spojrzenie wystarczyło. W paroksyzmie strachu, szczękając zębami jak w febrze, poznał go Po-