Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jętna. Imię Alojzego mogło być tylko dla mnie symbolem.
Ksiądz słuchał ze skupioną uwagą. W pewnym momencie podniósł głowę i popatrzył mu głęboko w oczy.
— Może ma pan słuszność. Może w jakiem widzeniu sennem prawem kontrastu wynurzyły się panu obok siebie nasze dwie postacie?
Pomian zaprzeczył ruchem głowy:
— Było to coś silniejszego niż senne marzenie. To było przeżycie.
— Gdzie i kiedy?
— Nie wiem dokładnie. Niebardzo dawno. Było to w stanie dla mnie wyjątkowym... Czy w ciągu ostatnich dwóch lat nie przytrafiło się księdzu kanonikowi nic nadzwyczajnego? Jakieś zdarzenie, jakiś sen niezwykły, wyjątkowy?
Ks. Sowiński zamyślił się.
— Hm — rzekł po chwili — rzeczywiście wśród snów moich, które mam zwyczaj spisywać, zwrócił moją uwagę jeden dość dziwny. Śniło mi się może półtora roku temu, że brałem udział w jakiejś ponurej procesji... Pamiętam tłum wielki ludzi gdzieś poza miastem, na polach i olbrzymi, czarny, dębowy krzyż na barkach pokutników...
Pomian chwycił go nerwowo za rękę:
— Tak, tak — tę samą procesję widziałem i ja wtedy — i tych smutnych, śmiertelnie smutnych ludzi, uginających się pod brzemieniem krzyża... A dalej?