Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śnieżne, zadumane kielichy chwiały się łagodnie w porannym wietrze.
Pomian usunął zeschłe wieńce i zastąpił je świeżemi kwiatami. Potem usiadł na ławce wkopanej w ziemię po lewej stronie grobu, wydobył z portfelu podobiznę Amelji i długo wpatrywał się w nią z bolesnym zachwytem...
Nagle usłyszał szelest kroków. Podniósł głowę i zobaczył nadchodzącą z głębi alei smukłą czarną postać duchownego. Rysy księdza, poważne a łagodne wydały się znajome. Te oczy słodkie, błękitne, przesłonięte nalotem mistycznej zadumy, nie były mu obce.
— Ks. Alojzy! — szepnął, chowając fotografję ukochanej i powstając z ławki. — W tem miejscu i o tej godzinie... Dziwne spotkanie...
I zbliżył się ku niemu, składając ukłon pełen szacunku. Ksiądz odpowiedział nań trochę zdziwiony.
— Wybaczy ksiądz doktór, że go zatrzymuję — lecz szczególny zbieg okoliczności, który sprowadził nas obu na to miejsce w tej chwili, jest dla mnie wskazówką, że tak mi postąpić należy. Nieprawdaż, mam zaszczyt rozmawiać z ks. kanonikiem, Alojzym Korytowskim?
Na ustach kapłana pojawił się łagodny uśmiech.
— Zaszła jakaś pomyłka — odpowiedział, patrząc z zainteresowaniem w nerwową twarz Pomiana. — Pan wziął mię zapewne za kogo innego; nazwisko moje: Jan Sowiński.