Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I odrzuciwszy rydel, otarł pot z czoła.
— Uf! — odsapnął tonem naturalnym, jakgdyby rozmawiał ze starym znajomym. — Zmęczyłem się dziś porządnie. Proszę, może pan zechce zaglądnąć do mego pokoju. Mieszkam stąd niedaleko. O, w tym domku na skrzydle. Tam będziemy mogli porozmawiać swobodniej. Przeczuwałem, że temi dniami pan do mnie zaglądnie.
Pomian słuchał osłupiały.
— Ależ pan mnie nigdy w życiu nie widział! — zauważył tonem protestu.
Szantyr uśmiechnął się.
— Łaskawy pan żartuje. Mógłbym to samo powiedzieć o panu ze względu na mnie. A jednak my się znamy już oddawna. Zresztą — pan tu przyszedł do mniewyłączmie po to, by się ze mną zobaczyć.
Weszli do pokoju, miłej, słonecznej, skromnie urządzonej izdebki.
— Tu mieszkam — rzekł gospodarz i wskazał gościowi krzesło. — Za ten pokoik wraz z utrzymaniem oddaję im moją pensyjkę i pełnię funkcje zakładowego ogrodnika.
— Nader miłe zajęcie — odparł Pomian, byle coś powiedzieć. — Obcowanie z przyrodą wpływa dodatnio.
— O tak! Zwłaszcza na mój potargany na strzępy ustrój nerwowy.
Ostatnie słowa Szantyra wywołały w Pomianie szczególne wspomnienia. Nagle przypomniał sobie, że