Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łodygach kończyły pełny obrót dookoła swej osi zakochane w słońcu słoneczniki, spodem, wyczarowane z ziemi wieloletnią pielęgnacją, wychylały się grube trzony szparagów. A dalej — poprzedzielane miedzami zieleniało zwykłe już pospólstwo buraków, kapusty i kalarep.
U wylotu porzeczkowej uliczki, przed domkiem szarym, z doniczkami fuksyj w oknach siedziało na ławce kilku starców. Jesienna zaduma pochyliła im głowy ku pięściom rąk zaciśniętych na laskach. Nie podnieśli ich ku niemu, gdy mimo przechodził — doskonale obojętni...
Parę kroków dalej jakaś staruszka w czarnym szalu zarzuconym na zgarbione plecy skrapiała polewaczką kwiaty; skromne, tanie kwiaty, które widuje się w ogródkach podmiejskich, za szybami chłopskich chat, przy polskich drogach: malwy czerwone i fioletowe, ślazy liljowo-różowe i siwe skabjozy. Obok kopał grządkę wysoki, w szary prochownik odziany mężczyzna; szerokie skrzydło kapelusza ocieniało mu twarz. Gdy Pomian mijał tę parę, ogrodnik nagle wyprostował się i spojrzał na przechodnia. Wtedy Pomian poznał w nim człowieka, którego szukał. Była to ta sama zawiędła, zmęczona już śmiertelnie życiem fizjognomja, którą ujrzał wtedy z poza szyby.
Podszedł ku niemu i, zdejmując kapelusz, przedstawił się.
— Szantyr, emerytowany oficjał pocztowy — odparł tamten, odpowiadając na ukłon.