Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Może jakiś kupiec tak samo się wabiący ma sklep w innem mieście? — poddał usłużnie Marcin. — Szanowny pan podobno wraca z dalekiej podróży...
— Nie, nie — zaprzeczył żywo gość — to stanowczo nie. Jeśli to wszystko było, to tylko tu. Zresztą to samo otoczenie, ten sam krajobraz, położenie, szczegóły drugorzędne... Nie, nie — ta ewentualność wykluczona... Hm... to nazwisko...
— Trochę dziwne — przerwał mu tok rozmyślań Marcin. — Powiedziałbym nawet: trochę komiczne. Che, che, che!... Kuternóżka — Kuternoga, czy coś podobnego. „Kuter, kuter, kuternoga, co nie wierzy w Pana Boga“ — powiadają ludziska. Che, che, che! To się nazwał! No! I w dodatku „Pawełek“. Jak na kpiny.
I hamując świeży wybuch wesołości, kelner odszedł w głąb kawiarni, by nie drażnić więcej niesamowitego dziś gościa. Pomian zapłacił i wyszedł...
Czerwcowy poranek rozlał tymczasem po świecie różane blaski. Na kopułach kościoła i strzałach wież zapłonęły czerwone ognie, ponad dachami domów zaczęły przewalać się sinoszare woale dymów. Skądś od fabryk nadciągnęły przeciągłe jęki syren, a od gościńców turkoty wozów. Rozbudzone miasto zaszemrało rozgwarem dnia...
Szedł powoli wąską uliczką między wieżą dzwonnicy a absydą katedry. Lubiał ogromnie ten zaułek, przypominający mu średniowieczne partje wielkich miast Europy, znane ze sztychów i starych obrazów. Unosiła