Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szem mieście istniał kupiec noszący podobne nazwisko — a siedzę tutaj już 30 lat i znam wszystkie miejskie firmy jak własną kieszeń. Chociaż... pardon!... Zaraz, zaraz... teraz przypominam sobie jak przez sen... Tak, tak — na pewno. To nazwisko, które chwilowo wypadło mi z pamięci, nosił swego czasu właściciel składu trumien, przy ul. Zielonej. Paweł Kuternóżka — tak, tak — to ten sam. Teraz przychodzi mi nawet na pamięć piosenka, którą mu pod oknami wygwizdywały złośliwe nasze łaziki. Była trochę nieprzyzwoita. Ale to już dawne czasy. Biedny Pawełek dawno już nie żyje; umarł temu 20 lat z górą.
Pomian ochłonął. Spokojny ton Marcina a zwłaszcza wyraz szczerego zakłopotania na jego poczciwej, starannie wygolonej twarzy dały mu dużo do myślenia. Postanowił więc być oględniejszym w rozmowie.
— Więc naprawdę — zapytał, ujmując go poufale za ramię — tam naprzeciw jeszcze 3 lub 4 tygodnie temu nie było nad wejściem do sklepu nazwiska Kuternóżki?
— Ależ naturalnie, że nie. Zieleniewicz zajmuje ten lokal od jakich 40 lat; tkwił już tu, gdy ja, mając lat 19, przyjechałem do naszego miasta; od tego czasu nie ruszył się z tego miejsca i zestarzał się na niem jak ja w tej kawiarni.
Pomian podparł głowę ręką i zamyślił się.
— To dziwne — rzekł po czasie, zapominając o obecności sługi — to dziwne... Skąd mi się wzięło to nazwisko?