Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oczy pani Iry pobiegły w tym kierunku, i nagle z ust jej wyrwał się cichy okrzyk:
— On tam stoi!
— Kto? — zawołał Znicz zdumiony, a Parker zwrócił wzrok w kierunku, wskazanym teraz palcem przez Irę.
— Ależ ten Azjata! — zawołała. — Jeden z tych, którzy tu byli w nocy. Zajrzał, gdyś zamilkł. Ale już go niema. Już znikł.
Parker zerwał się z fotela i wyszedł do przedpokoju.
Cisza panowała tam zupełna. Drzwi od sieni były zamknięte. Na wieszadłach wisiały spokojnie płaszcze. Najmniejszy ślad nie wskazywał, aby mógł tu wtargnąć w tej chwili człowiek obcy.
Naczelnik policji dotknął jeszcze ręką płaszczów, jakby dla przekonania się, czy pod niemi kto się nie ukrywa, i nagle zaśmiał się cicho.
— Oto pani Azjata! — rzekł do małżonki posła, wskazując na ostry cień, wyrzeźbiony na ścianie przedpokoju przez promienie słońca, które, przeniknąwszy do gabinetu, natrafiły po drodze na przeszkodę, pod postacią stojącej na stoliku przy ścianie, ozdobnej szafki wiedeńskiej.
Znicz puścił rękę żony, którą był ujął zaniepokojony jej podnieceniem, spojrzał w kierunku, wskazanym przez Parkera, i zaśmiał się także.
Istotnie, cień górnych kantów szafy tworzył w czerwonej plamie słońca na ścianie przedpo-