Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nich kilka miesięcy spędził w głębi Afryki, mało wnikając w sprawy polityczne, pojąć dobrze nie mógł. Wprawdzie dziś jeszcze pani Ira i Ela powtórzyły mu słyszane dwukrotnie ostrzeżenie, ale wziął je raczej za zły żart, niż za przestrogę wartą głębszego zastanowienia, i zlekceważył zupełnie, pewny bezpieczeństwa w środku Europy.
Teraz dopiero poznał, jak źle postąpił, i gorzko wyrzucał sobie lekkomyślność nie do darowania, skoro wycieczka świąteczna, za której bezpieczeństwo ręczył, mogła się skończyć tak fatalnie.
Ale nie było już czasu na rozmyślania. Trzeba było działać. Rzucił się więc ku aparatowi radjotelefonicznemu, aby posłać w przestwór sygnał alarmowy.
Jednocześnie Montluc, przypuszczając w tem wszystkiem poprostu niesłychanie śmiały napad bandycki — nacisnął teraz odwrotnie lewar śmig poziomych, pragnąc szybko wzbić wgórę helikopter, aby wydobyć go z siatki, nie pozwalającej mu opuścić się na ziemię. Śmigi wszakże zgrzytnęły tylko i pękły, przechylone pod naciskiem mocnych lin metalowych, rozpostartych również zgóry pomiędzy obu jachtami.
Kadłub „Cida“ wstrząsnął się raz jeszcze i legł bez ruchu, skrępowany zupełnie. A zanim inżynier zdołał użyć radjotelefonu, elastyczną szybę kajuty przebiło ostre żądło rurki metalowej.
Ela, siedząca bez ruchu, z szeroko rozwartemi oczyma i z załamanemi rękoma, na kanapce ka-