Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecrane‘a — nie chcąc widocznie przeszkadzać narzeczonym, pożegnał się z nimi.
— A nie zapominaj — zawołał za odchodzącym Lecrane — że punktualnie o godzinie osiemnastej odlatujemy!
Gdyby Lecrane odwrócił się w tej chwili, spostrzegłby uśmiech zadowolenia, rozjaśniający twarz opasłego jegomościa w wytwornem ubraniu europejskiem, ale o twarzy niewątpliwie mongolskiej, śledzącego naszą trójkę od samego lotniska aż tutaj do kolumnady bazaru.
Usłyszawszy okrzyk młodego inżyniera, opasły jegomość wykręcił się na pięcie lekkim ruchem rozbawionego lowelasa i, pogwizdując wesoło, ruszył zpowrotem w stronę lotniska, gdy tymczasem Jules i Ela zniknęli w barwnym tłumie.
Słychać tu było dzisiaj wszystkie prawie języki europejskie. Postęp komunikacji powietrznej zniósł przestrzenie, a dobrobyt powszechny umożliwił każdemu zwiedzanie świata w chwilach wolnych od pracy, zbliżał i bratał obywateli sfederowanej Europy. Przyzwyczajeni już do tego zjawiska powszedniego, Jules i Ela czuli się w tym tłumie jak u siebie, obojętnie odpowiadali na powitania znajomych z Paryża, czy też z Warszawy, zajęci tylko sobą i używając w pełni, jak dzieci na przechadzce, tych przyjemności i uciech, których udzielić im mogło rozsłonecznione, świąteczne Scheveningen.
Nie spostrzegli się nawet, że minęło im w ten