Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sposób kilka godzin i trzeba było powracać na lotnisko.
Ela, oparta na ramieniu narzeczonego, spoglądała w rozmarzeniu przymrużonemi oczyma na wielkie zwały fal, nadbiegające ku wybrzeżu i rozlewające się z sykiem na białych jego piaskach.
— Bu-u-m! — wykrzykiwała zcicha za każdym razem, gdy szmaragdowy wał wodny, ugrzywiony białą pianą, zwijał się jak wąż i padał z hukiem na plażę, aby rozpłaszczony podążać coraz cieńszą taflą pod stopy gromadek dzieci, budujących zamki fantastyczne z wilgotnego piasku.
— Bu-u-m! — powtarzał wesoło inżynier za narzeczoną i przyciskał jej rękę do boku.
— Szkoda, że to już! — westchnęła Ela, gdy stanęli na lotnisku.
— A więc pozostańmy! — zawołał szybko Lecrane. — Wyjedziemy po teatrze. Noc zapowiada się piękna, a zresztą droga bezpieczna.
Ela zawahała się chwilę. Tak błogo było jej u boku ukochanego. Tak wesoło spędziłaby jeszcze parę godzin śród tego gwaru i podniecenia świątecznego. Ale przypomniała sobie złowróżbne słowa, słyszane tego poranka, i niepokój matki.
— Nie, nie! — odparła żywo. — Trzeba wracać. Rodzice będą niespokojni...
— Ależ — przerwał Lecrane — porozumiemy się z nimi natychmiast telefonicznie.
— A jeżeli są jeszcze u prezydenta? I tak jest bezwątpienia, boć to dopiero godzina osiemnasta.