Strona:Stefan Żeromski - Wybór Nowel.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się na zimnych, zaciętych jego wargach, gdy mówił niemal do siebie, patrząc w drgający płomień świecy:
— Jakie katusze musiał przeżyć ten człowiek, co przenieść, co ujrzeć wokoło siebie, jeżeli on wydał! Była to granitowa prawość, nieustraszone męstwo, święta wierność, zaklęty honor. Przypatrzyłem się wszelkiej podłości, — prostej, jak u Nagórskiego, złożonej judaszowej, jak u Karskiego, wmyśliłem się we wszelkie szelmostwo szpiegów, w tchórzostwo, idące do drzwi zdrady, — i zdało mi się w pysze mojej, żem już wszystko widział. Teraz przyszedł na mnie sztych — nie miecza, mnie szpady, nie topora, nie noża...
— Nic cię nie rozumiem... — mruknął Olbromski.
— Mało mam czasu. Wiedz, że albo musisz uchodzić co tchu zagranicę, albo przygotuj się na porwanie lada dzień.
— Taka to wieść... — westchnął Rafał.
— Lecz przed jakąkolwiek twoją decyzją, ja cię jeszcze chciałem wziąć w służbę dzieła. Cóż postanowisz?
Olbromski powiódł dłońmi po obrzękłej znagła twarzy, do której krew napłynęła, po nabrzmiałych, jak strąki, żyłach skroni. Pokasłując, rzekł zwolna:
— Zagranicę... w każdym razie... nie, nie ujdę, Dokąd że to mam iść? Tu mam oto... dom...
Po chwili w zamyśleniu, bezdźwięcznie poruszył wargami. Machnicki posłyszał to niewypowiedziane słowo:
— Hub...
Mówił, przeczekawszy chwilę:
— Ty jesteś jeden, tyś tylko jeszcze został na wolności z dawnego braterstwa mularskiego. Reszta w więzieniu, albo w rozproszeniu. Musisz, zanim cię wezmą, to znaczy jutro rano, jechać w drogę aż na Wołyń i