Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
89

miast przystał na ów wyjazd. Pożegnał pana Ościenia i księdza Wolskiego uściskiem ręki, pannę Małgorzatę ukłonem dalekim i wsiadł do karety. Hrabia Nastawa siedział obok grzecznie wyprostowany, starając się zajmować jak najmniej miejsca. Zaraz za bramą dworską, w piasczystej alei i dalej na gościńcu otoczyły pojazd tumany kurzu. Trzeba było podnieść okna karety. Ale pył wdzierał się i tak do wnętrza. Było duszno. Pojazd kołysał się od szybkiego biegu koni i zdawał unosić w tumanie kurzawy. Kilkakrotnie hrabia stukał w przednie okienko, dając, widocznie, znak, żeby jechać wolniej. Kilkakrotnie również przepraszał Piotra za ów nieznośny kurz, którego uniknąć nie było sposobu. Oficer tłomaczył się, że jest aż nadto przyzwyczajony do pyłu na mustrach artyleryi, że to dla niego rzecz powszednia. Po pewnym czasie wydobyto się na twardszą drogę, a wreszcie na szosę. Wtedy już wieczór zapadał. Konie na chwilę stanęły: lokaj zapalił latarnie. Gdy wskoczył z powrotem na kozioł, ruszono bardzo szybko. Wehikuł unosił się lekko, miarowo, usypiająco. Latarnie rzucały przed się kręgi światła, w których przedmioty przydrożne ukazywały się i ginęły, jakby przerażone tą nagłą, iście pańską światłością. Obadwaj podróżni zachowywali milczenie. Było ono tak długie, że Piotra zaczęło dławić. Z rozkoszą byłby jechał najgorszą żydowską biedą, byleby mieć za towarzyszów swe myśli i wrażenia, zamiast tego tak cudzego człowieka. Nareszcie hrabia przerwał milczenie.