Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
74

stanikiem zarysowanym piersiom, — blaskowi młodocianych włosów, — połyskom i zadumom oczu, — zarazem jakby targając ją oczami i szarpiąc za te śliczne włosy i nadobnie zachylone ramiona.
Gdybyż wiedziała, co w tamtej, restauracyjnej sali rozsiekał, broniąc jej głupiego honoru!
Wśród wesołego śmiechu i dowcipnych odpowiedzi na wesołe zwroty rozmowy wciąż rozmyślał nad straszliwym potokiem wydarzeń, który sam niejako stworzył, nie wiedząc o tem, że go stwarza. Kiedy się najbardziej wesoło śmiał, panna Małgorzata nie domyślała się, jaki to jest śmiech... Była coraz weselsza. Zauważył, że ona lubi doskonale pić i jeść. Każdy taki szczegół weselił go, a jednocześnie sprowadzał szarpiący ból w bliźnie twarzy.
Po obiedzie całe towarzystwo wydaliło się z jadalni na ganek nie ze strony ogrodu, gdzie jeszcze przygrzewało słońce, lecz na dziedzińcowy, gdzie już kładł się cień. Było wesoło. Przycłapał na ów ganek nawet dziadunio panny Małgorzaty, ojciec pana domu, jowialny staruszeczek z żywą jeszcze pamięcią, opowiadający trzeciemu już pokoleniu tesame wciąż dykteryjki, szlachecko-podlaskie jovialitates. Właśnie dobiegała do szczęśliwego kresu jedna z przypowiastek, którą pokolenia po stokroć już nagradzały przymusowym śmiechem należnego patryarsze uznania, gdy oto w alei lipowej, prowadzącej wprost przed ganek, ukazał się tuman kurzawy. Wszyscy zwrócili na to zjawisko pilną uwagę. Za chwilę spostrzeżono pojazd.