Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
69

księżycowego przybywa. Było to tak, jakby niewidzialna siła zdejmowała czarną zasłonę z tajemniczego misteryum. Zdyszani od szybkiego kroku dobrnęli do dzikiej gruszki przy drodze w szczerem polu. Siedli obok jej pnia na stosie kamieni.
— A co to właściwie było? — zapytał Piotr z odrobiną ironii w tonie głosu.
— Była to pospolita scena z polskiego życia.
— Któż to są ci ludzie, kryjący się w lesie ze swą modlitwą: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie...“?
— Są to „oporni“.
— Unici?
— Tak, unici.
— Słyszałem o tem, nawet czytałem, ale i teraz nie bardzo rozumiem, o co chodzi.
— Chodzi o to, że ci ludzie pragną wyznawać swą wiarę według sumienia, a nie chcą iść do prawosławnej cerkwi. Nie przyjęli wiary narzucanej im przemocą. Postanowili żyć według swej wiary.
— Według wiary, którą im podsuwacie wy, rzymscy katolicy.
— Której my im nie skąpimy, gdy nas wołają. „My, rzymscy katolicy“ — to znaczy ja jeden, zbuntowany przeciwko kościołowi katolickiemu ex-księżyna.
— A czy ta modlitwa „Ojcze nasz“, wypowiedziana w lesie, lepsza jest, według pańskiego sumiennego przeświadczenia, niż wypowiedziana w cerkwi?
— Modlitwa pod przymusem, pod batem nie jest głosem serca ludzkiego do Boga, lecz obrzę-