Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
235

śmiał się z czegoś, zamkniętego w separatce, co przez całą noc wzdychało. Towarzysze mu wtórowali. Obejrzeli szczegółowo Bezmiana, udającego, że twardo chrapie, — jak grabarze biorący wymiar dołu na długość trupa... Wreszcie wyciągnęli skądś siennik i wszyscy trzej przycupnęli na nim, kopcąc papierosy i pogadując zcicha pomiędzy sobą. Bezmian patrzał na nich spod rzęs, a widział dokładnie twarze, bo brzask gazu na nie padał. Szczególniej na twarz najmłodszego.
Znowu zaległa cisza. W dali, w dali poczynał się budzić ranny turkot i daleki gwar, przerywający się, jakby jeszcze raz wraz w sen zapadał. Chwilami było tak cicho i tak głucho, jakby zapadało w sen wszystko, — nawet sam szatan z jego podłością, nigdy nie przestającą czyhać. Nie mogło się uciszyć tylko serce wzburzone i nasiąkające nową siłą. Bezmian leżał bez snu. Rozmyślał w sposób dziwaczny, jakgdyby figurami trzech ludzi, skupionych na sienniku. Podnosiła nanowo jego dusza, która już chciała zrzec się walki, a tak była spragniona jeno miłości i pracy, — jakoby włócznię odpasaną... Myślał sam przed sobą, — ni to sługa w nim mówiący w oczy panu, — uczeń mistrzowi, że przecie z tem złem, które go nanowo oblazło, mężnie walczył dla przyszłości. Rozradowało się serce widokiem dawnych katuszy. Lecz wyciekł z serca żal za przyszłością... Oto zbliżył się do chłopów polskich, do przecudnego, wyśnionego ludu. Zapoznał się z młodymi chłopakami, pozawiązywał przyjaźń na życie i śmierć, prace za-