Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
228

słaniały się mokre piaski, twarde jak asfalt i gładkie, jak polerowany marmur. Rozłucki szedł, czując w kościach i mięśniach konieczność ruchu. Pchły morskie, zostające po odejściu fali w nieskończonej ilości na plaży, pierzchały spod jego kroku. W masowej ucieczce swojej wydawały przyciszony, niespokojny syk. Ten syk rozlegał się w ciemności i niepokoił ucho, jak ciche wołanie z ziemi. Noc zeszła czarna, duszna. Brzask wstającego księżyca zamajaczał w topielach ruchomych. Piotr poczuł znowu wielkość swego pragnienia i niezgłębioność tęsknoty swej za duszą Tatjany. Śniło mu się na jawie, że to ona głosem morskich żyjątek woła z ziemi, pieszczotliwie powtarzając jego imię. Stanął. Nędzną i smutku pełną wydała mu się ziemia, siedlisko tyranii człowieka, — pochłaniająca umarłych, — ze swemi żywiołami — piaskiem i morzem, rośliną i żyjątkiem. Zapragnął wyrwania się stąd, odtrącenia nogą bryły świata i ucieczki w inne przestworze. Wyciągnął ramiona do świateł niebieskich, wybłyskających w czarnej wyżynie. Siła niestrzymana, jakoby skrzydła rozległe, wyrosła mu z ramion. Wola, rozkazująca powietrzu, strzeliła z nich na wschód i zachód.