Przejdź do zawartości

Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 2.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
95

— Musi pan poprzestać na tym odwecie.
— On mi wystarcza. Czy ksiądz Wolski doświadczał moralnej pomocy od panny Małgorzaty w swoich zamysłach i krokach?...
— Moralnej! Chciał pan powiedzieć — absolutnej... Toż dawno siedziałby na dnie więzienia, albo tam, gdzie już kruk nie dolatuje, gdyby nie ona.
— Nie przypuszczałem, że ta panna ma takie wpływy i stosunki.
— To jest rzecz znana mi, wiadoma, dająca utrzymać się w ręku. Teraz przybywa sprawa z panem.
— Jakaż to jest sprawa?
— Och, — sprawa chorowita, naładowana wzniosłemi czuciami, polska sprawa zeszłowieczna a całowieczna, która odnawia się, jak skryta dziedziczna choroba. Przepraszam pana, że tak mówię.
— Doprawdy, nie wiedziałem, że jestem aż tak ciężko chory.
— Ciężko chorzy najczęściej nie wiedzą o swoim stanie. Nie ośmieliłbym się imputować mych myśli tak ostrych, nie ośmieliłbym się wynurzać mej nienawiści do tego martwego świata, do cierniowych koron, wędrowań w Sybir i do Francyi, „ziemi cudzej“, gdyby nie to, że dusza tamtej osoby mogłaby poślizgnąć się również w ów wybój obrzydły, w tę wyrwę na drodze życia. A mogłoby się to stać, gdyby wpływowi pańskiemu uległa.
— A więc pan sądzi, że gdybym ja zechciał, toby się tak stało?