Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
27

śmignął kilkakroć batem i wprawił w kłus swą czwórkę. Rozłucki wychylił się, żeby popatrzeć, jakie też konie.
Nie były to cuganty, lecz dobrze sprzężona czwórka koni drożnych, silnych, rosłych i ścigłych.
Wilgotny ranny chłodek przejął młodego oficera. Wypadło podnieść kołnierz nowej szyneli, zasunąć ręce w rękawy. Z prawej i lewej strony były ścierniska, działki owsa, kartofli i tatarki, dalekie rzędy chat, dwory utopione w gęstwinach drzew, kształty kościołów. Wszystko to wynurzało się z mroku, nieznane, senne, tajne. W pewnem miejscu bryczka pomknęła brzozową półaleją. Stare brzozy stały nad zjeżdżonym traktem, lamentując nad sprawami ludzkiemi, co przez tyle już lat ciągną się w błotach, piaskach i kolejach tej drogi... Dzień szarzał.
Rozłucki ocknął się z drzemania, objął oczyma ową smugę brzóz i upodobał sobie w tym widoku. Probował zawiązać rozmowę z młodym furmanem, zapytywał go o nazwy ukazujących się dworów i kolonii, ale woźnica nie umiał mówić po rosyjsku; pokazywał znakami, że nie pojmuje, albo wypowiadał wyrazy zgoła dla barynia niezrozumiałe. Urwała się tedy rozmowa i baryń musiał poprzestać na przysłuchiwaniu się świergotowi skowronków, który był dlań zrozumialszy od mowy polskiej.
Gdy się dzień wyłaniać począł, rozbłękitniały w dali pasma lesistych wzgórz. Rozłucki sprobował raz jeszcze dowiedzieć się od woźnicy, co to