Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
224

starej sztolni, razem z kamieniami, kępami traw i bryłami, które oberwał. Wchłonęła go ta przedwiekowa polska stara robota. Siedząc w kucki nad brzegiem, słuchałam, czekałam. Gdy mi już nic nie przeszkadzało, powyrywałam starannie kępy borówek i żórawin, które był okrwawił, i rzuciłam za nim. Kwiaty na grób mego kochanka... Wytarłam ręce o mech drzewny. Zeszłam na dół do konia. Wskoczyłam na siodło i wyjechałam lasami na pewną drogę. Wymyłam jeszcze w rzece ręce. Odwiązałam z nóg szmaty, skręciłam je w węzeł i z kamieniem w środku cisnęłam w rzekę. Ślady moich nóg były nie do odcyfrowania.
— Nikt się nie dowiedział?
— Nikt.
— I nikt nie wie?
— Nikt, oprócz mnie i ciebie.
— Czyż nie szukali?
— Och, szukali — i bardzo. Ale on dobrze przecie umiał zatrzeć ślady naszej schadzki, zmylił cel, dokąd idzie. Śpiesząc na ową schadzkę, oświadczył podobno w domu, że wyjeżdża koleją na polowanie. Koleją też wyjechał jedną stacyę za miasto, w inną stronę. On umiał zacierać ślady. Ja również. Nasza miłość została tajemnicą. Nienawidzę... tych polaków... Cóż teraz o mnie powiesz?
— Nic.
— Możesz mię wydać i uwolnić się odemnie, polaku...
— Zamilcz!
— Jak ci się zdaje, — dobrze zrobiłam, czy