Strona:Stefan Żeromski - Uroda życia tom 1.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
218

zacięły. Po długiem milczeniu podniosła oczy głębokie, suche, mądre.
— Powiem ci jedną historyę, — zaczęła innym zupełnie tonem, — powiem ci teraz to, co to chciałam na koncercie Colonne’a, — pamiętasz? — o tym, co to do mnie w nocy przychodził w Paryżu... Pamiętasz?
— Pamiętam, — skinął.
— Zrozumiesz, coś ty teraz ze mną zrobił.
Milczał. Szybko wróciła, wzięła krzesełko i przysunęła je do jego krzesła. Usiadła naprzeciwko i, podparłszy głowę na ręku, patrzyła na niego uporczywie. Poczęła mówić po długim namyśle ze spokojem:
— Był tutaj pewien pan, — polak, — pewien pan. Nie powiem nazwiska, bo i po co? To rzecz obojętna. Polak — to wystarczy. Pewien „icz“, albo „ski“. Ten pan był wysokim urzędnikiem w sądzie, powiedzmy, był członkiem sądu okręgowego. Zarazem — była to wielka świnia. Nie! nie świnia. Była to raczej odrażająca, nikczemna, jadowita żmija. Żył ze wszystkiemi polskiemi domami tutaj w mieście i w okolicy, — bywał wszędzie na polowaniach i zabawach, — urządzał wszelkiego rodzaju pikniki, wycieczki, teatry amatorskie, koncerty i odczyty różnych polskich wielkoludów na cele filantropijne, — uczestniczył w rozmaitych instytucyach i to zarówno religijnych, jak świeckich. Byle tylko było polskie, byle polskie! Papa zawsze mówi o polakach, że nigdy u nich nikt nic nie robi, tylko jeden jakiś biega w kole zaperzony