Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tłukł się w ciągu dni i tygodni pogwarek o straszliwej niedoli Litaka.
A potem sprawy chorób i jadła zatatrały wspomnienie.
Nie zapomniało serce matki.
Nie zapomniało wnętrze brata.
Skoro Józef wybiegał na połów w Wielkie-li, Małe-li morze, — daleko od brzegów odbijał.
Szukał po dnie poprzez wody, przepatrywał oczyma.
Przepatrywał fale przeczyste.
I ryczał w spienioną pustynię z głębi wnętrza, targanego od straszliwej męczarni: — Litak! Litak!
A nieraz, wstawszy w nocy, rzekomo do łodzi, na wywłoce spokojnie leżącej, rzekomo do sieci rozwieszonych na potyczach i sochach, brnął na duny dalekie, pustynne, na dzikie wybrzeże i wył w ciemne morze, aby ulżyć wewnętrznej boleści: — Litak! Litak!
Lecz na głos duszy wzywającej głos morza chrapliwie i z sykiem jednakiej zawżdy odpowiedzi udzielał.
Na głos duszy wzywającej gwiździel jeno morski, pław żelazny, ze swego miejsca w oddali, głuchy jęk, niby śpiewkę wieczności odrzucał.
Minęły dnie długie i leniwe tygodnie.
Gdy zaś na jesieni łososie podpłynęły do brzegu i cały lud rybacki wybiegał, aby maszopstwami, poporządku, a pod szypra komendą toń zajmować, Józef stanął wraz z innymi do pracy.
Zostawiwszy stułokciową linę na brzegu, wy-