Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

osobnika, winienby tam panować ustrój matryarchalny.
Za zbliżeniem się człowieka stare mewy z krzykiem wielkim zrywają się do lotu i, rozbiegłszy się na wsze strony, znikają w błękitnych rozłogach.
Młode, jeszcze, widać nie wdrożone w dzieło napaści i zabójstwa, rządzące żywotem istot ziemi, nie wiele sobie robią ze złowieszczej postaci.
Lecz daleki krzyk rodzicielski daje rozkaz i wskazówkę ucieczki.
Zrywają się tedy, jak jedna, uczennice posłuszne praw, rządzących wszechstworzeniem.
Pierzchają w jasne powietrze, krążą, migając nieskalaną białością cudnych skrzydeł i piersi, a uciekają na wsze strony.
Tak niegdyś na pierwotnym nagim piasku półwyspu czuwał nad losem potomstwa drugi z kolei gromadzki zbiór osadników.
Nie pociągało go na te morskie wysypiska i wiatrów wydmuchy nic innego, tylko nadzieja rabunku.
Bezpłodne i bezdrzewne, w zimie omarznięte od lodów, na wiosnę i w jesieni mgłami grubemi osnute, postokroć przewiane od nawalnicy[1] z zachodu, nie pociągało niczem innem.
Zbójca morski był tu osadnikiem najpierwszym.

Nad głębią, wyoraną przez prądy zachodnie, przesuwały się obok pierwotnej mielizny okręty wyniosłe, dążące z ziemi Prusów i Rusów do ziemi Waregów i Pomorzan.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nawałnicy.