Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sięcy dzieci, skarlałych w miast zaułkach, w proletaryackich piwnicach, znad ścieków i kanałów, gdzie się ciałka nieskalane zakażają zarazami i zbrodniami łotrów starych!
Lecz nie mam rąk na pół Polski długich i nie mam siły Wyrwidęba.
Niema w Polsce siekiery, któraby w takim celu jej dostałe drzewa ścinała.
Płyną polskie puszcze za to morze dalekie.
Muszę patrzeć, jak pycha bogaczów, spryt kanalii i dorobkiewiczów egoizm, wszystko w Polsce zamieniając na kawał, po staremu wzdłuż i wszerz rozbija się i hula.
Rzeko morska!
Nasza sprawa, — twojej pracy wieczystej, twojej siły niewyczerpanej przenigdy i mojego utęsknienia za sprawą mej duszy — wciąż czeka i czeka...

*

Gdy po nocy wietrznej i dżdżystej nastanie cichy i pogodny poranek, a fale nie skaczą już z szumem na płaskie wybrzeża, zostają w białych piaskach zalewiska błękitne, smugi wody zapomnianej, każda oddzielona od bujnego wciąż morza wygładzoną mierzeją.
Nad temi jeziorkami słonemi siedzą rzędem nieruchome małe mewy, szare, niedawno opierzone figurki, ni to kuleczki posrebrzane i lśniące.
Przed nimi, po drugiej stronie smugi przewodniczą młodocianemu społeczeństwu ojcowie, czy też matki tego świata, skoro, według nazwy