Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z hukiem pękają rolingi, uderzając o wzniesienia wiszarów.
Strzępiate ich piany zlatują z grzbietów kipieli na wyślizgane ławic obnażenia.
Syczącem rozsnuwaniem śliskich zalotów i postrzępionych wybiegów nasycają podsypiska.
Piaski wybrzeża, przepojone już pianą, przyjmują falę za falą i nieskończenie każdą odtrącają.
Najdrobniejszy piasku kamyczek, najmniej widoczne ziarenko, najmniej dostrzegalny pyłek znajduje swoje łożysko, układa się w jamce swojej i na wieki w niej pozostaje.
Grzmiące upadki zielonego podplusku raz wraz ubijają powierzchnię, aż się stanie nieskazitelną pochylnią, zaokrągloną u góry, twardą w sobie i bez ohyby wygładzoną.

*

Z łona wód wydana została ta wąska i strzelista ziemia.
Morze rzuciło ją nagą, białą od rozległych wzgórz i niw piasku, nieodzianą ani jednym liściem, nieosłonioną ani jednym cieniem na hodowanie słońcu, wiatrom i deszczom.
Lecz morze pamiętało i pamięta o podrzutku, wciąż go tajemnie podsyca i wspiera, niczem dziecko rosnące.
Żywiołem swym przejrzystym a niezmiennie wzburzonym okrywało niegdyś najwyższe jego wzniesienia.