Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gruba chmura, która całunem ogarnęła moją duszę i całunem zasłoniła moje oczy, odwinęła się tego rana.
Dźwignąłem głowę spod całunu i podniosłem oczy na tę stronę ubogą.
Uśmiechnęły się do mnie własnym uśmiechem mej duszy wyżyny, białe zaspy piasczyste, bladą porośnięte wydmuszycą.
Roześmieję się jeszcze ze szczęścia mej młodości, od nadmiaru siły oczu, z przepychu władzy mojej, która niegdyś radośniejsza bywała od słonecznych promieni.
Wyszedłem ze zgnilizny i spośród latających błot miasta, gdzie mię życie trzyma, — spomiędzy kanałów i kawałów, oszustw, dowcipów, biegów do mety dla pochwycenia pieniędzy, władzy i sławy.
Widzę nareszcie ciała ludzkie, z których opadły stroje, szaty, szmaty i gałgany.
Widzę nareszcie ciała ludzkie w najpiękniejszym ich stroju, w spaleniźnie, szacie pełnej powabu.
Zgorzałe od słonecznego pożaru, przejrzane przez słońce nawylot, zabarwiły się na rdzawo, na rudo, na płowo.
Białe, wymokłe ciało miejskie jest tu obmierzłe dla oczu, budzące wstręt, jako ślina.
Płuca tu oddychają powietrzem, do którego nie dosięga brud, kurz, pył i latająca w nich zaraza.
Klatki piersiowe mężczyzn, ich karki, żebra, uda, lędźwie, ręce i nogi pali niestrzymane słońce, jakoby tysiąc lamp kwarcowych.