Strona:Stefan-Żeromski-Miedzymorze.djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po długich deszczach spadła na nie w ten czerwcowy poranek płomienna sfera upału.
Niewidzialny kos, pustelnik, ukryty w zielonych gałęziach sosny, pochyłej od wiatrów zachodu, która dlań puszczą jest macierzystą i ojczyzną, wita słońce uwielbiającym poświstem.
Karmazynowy, kwiat begonii dźwiga kielich swój spod piasku, którym go chłoszczące wiatry i nawalne deszcze przybiły.
Wysuwa się z za cienia sosny, istny żebrak z mrocznej kruchty kościoła, stukający swemi kulami, w pośpiechu na łeb na szyję, żeby zobaczyć lśniące koła karety, w której cesarz Indyi w majestacie swym szybko przejeżdża.
Wznioślejszy jest ponad wszelkie słowo uwielbienia ten powrót słońca.
Wieczny jest i niezmienny, zawsze tensam, a nigdy ani o jednę jotę, ani o jednę kreskę nie mniej olśniewający i budzący zdumienie, niż przed nieskończonym czasu oceanem.
Sieje oto obłoki pyłu i zapładnia dziewicze słupki żyta na urodzajnej kępie Oxywia.
Pogania ławice wiosenne śledzi ku wodom napoły słodkim, zasilanym przez Wisłę.
Wyciska lepkie soki z szyszek młodocianych sosny.
Otwiera wysmukłe pąki nadmorskich goździków i wydostaje z nich strzępiaste płateczki, najdelikatniejszemi kreskami różu nikle zabarwione.
Zbudził ze snu żółtego motyla i kazał mu w obłędzie szczęśliwym polatać nad szafirowemi falami morskich przestworów.

*