Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dział, że ziemia swe usta otworzyła i przyjmuje krew całego stworzenia, że on to zwalił kamień żywota w głęboką przepaść — że nie jest już tułaczem na tej ziemi — wodzem jest, któremu dano wszcząć niszczenie tworu całego:
On Kain — Wojna! Kain — Wódz!
Spojrzał groźnie na Wojtka:
— Kto tu dowodzi? ty czy ja?
— Pan Janusz! świętej pamięci pan Janusz! odparł hardo Wojtek.
I już miał się Oksza w dzikiej, bezpamiętnej wściekłości rzucić na Wojtka, zgnieść, zdusić tę krtań, przez którą te sromotne słowa przedostać się mogły, ale ujrzał znowu niecierpliwie wyczekującą Śmierć: dość już jej było tego czekania na tego, który ją tak hardo puścił naprzód.
— Ty pójdziesz z Sroką i Krukiem tym rowem między dwoma zabudowaniami — ja z Kubą i Grzelą przez bramę — rozumiesz?
Wreszcie zatryumfował nad Wojtkiem, zmusił posłuchać go jego rozkazu...
— Posłyszysz wystrzał, wpadniesz na podwórzec!
Rozstali się, jako był Oksza przykazał.
Upiorny ciężar spadł mu z serca: teraz przynajmniej na chwilę pozbył się Wojtka. Chciał go się wprawdzie jeszcze zapytać, czy żona Janusza bytuje jeszcze w tym dworze, ale to już całkiem niepotrzebne pytanie — bo jeżeli Tego nie było, za którego śmierć miał zostać tułaczem na tej ziemi, a przeciwnie został wodzem i płonącą żagwią Wojny, to już wszystko obojętne.
Rozparł się zwycięzki i znowu gorącem światłem nieznana jasność buchnęła w jego mózgu.
— Na ziemię! bramy będzie pewno straż strzegła — szepnął cicho — rewolwerem bez pardonu!
Pełzli chwilę.