Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Drugi gazda, obojętny z nadmiernie gładką, nieporuszoną twarzą, z grzeczności potwierdzał żałośnie: „nie ma, nie ma.“ — Wzdychali obaj.
Tymczasem w sieni stary Tanasij przemawiał do syna, potrząsał nim, a syn kiwał głową milcząco.
— No powiedz coś wreszcie, synku — nalegał Tanasij — starzejesz się już, czy co?
Syn odpowiadał zgodliwie, z krowim spokojem:
— Po trochę, diedyku, powolutku, nie zanadto. A już by czas. A wy diedyku? Ej gdzie tam wam starzeć się! I dzięki Bogu.
Stary wołał na całą chatę:
— Ja starzeję się? Ja wciąż rosnę! Jak ogon krowi — na dół. No, i już niedługo zakorzenię się w ziemi świętej.
Goście z obu izb śmiali się głośno. Śmiali się zresztą na kredyt, zanim stary otworzył usta.
W tym samym czasie Ołenka Surbanowa, zawsze szczebiotliwa, śmiejąca się, snuła się raźnie w zastępstwie gospodyni, obchodziła stoły. Była tu i tam. Wciskała się do izb, doglądała, podawała, zapraszała, błyskała szafirowymi oczyma.



4

Hodowaniec Gawecio odszukał wreszcie w trzeciej chacie przybranego ojca. Stropił się nieco, gdy zobaczył syna i synową, przyrodzonych spadkobierców. Zapewne nie spodziewał się od nich niczego miłego. Niektórzy goście patrzyli z zaciekawieniem, uśmiechali się znacząco, szeptali sobie: „majątki na Cygana... no, a co teraz?“ Synowa od razu wystąpiła godnie. Z zalotnym uśmiechem i pokazową wymową perorowała szczególnie głośno, aby wszyscy poznali, co znaczą jelni, pępkowi gazdowie.
— Dzięki wam, Gaweciu lubyj, pilnujecie ojca, weselicie go. Powiada, że rośnie, a bez was nie rósłby, oj nie. Daj wam Boże zdrowieczko.
Syn Tanasij mamrotał coś grzecznie do Cygana. Gawecio uświadomił sobie, co to maniery gazdowskie. Ośmielił się, zaczął dziękować, zapewniać, pochlebiać.
Za to w prawej izbie pochowani po kątach młodzi kpiarze, chłopcy i dziewczyny, ostrzyli sobie półgłosem a także głośno języki na Cyganie, jak zazwyczaj.