Przechodzili przez podwórza, poza tym zakamarkami, galeryjkami. Z końca któregoś ganeczku doszedł ich słaby jęk i głuche uderzenie o drzwi. Stała tam budka o foremnie rzeźbionych drzwiach. Trzy przytulne daszki nałożone jeden na drugi, zwężone u spodu, jak ściśnięte poniżej bioder panny młodej falbaniaste spódniczki dawnych strojów godowych — nakrywały czyjąś niedolę. Przed drzwiami stali dwaj puszkary, należący do zwyczajowo a samorzutnie wybranej policji od święta. Można ich było poznać po niskich kapeluszach ze zwiniętymi do góry fałdami, ozdobionych gęstymi bukietami pawich piór i po blachach puszkarskich ze znakiem słonkowym. Zaprzysiężeni od napojów, pilnowali porządku świętowania.
— Cóż to? — zapytał Maksym.
Młodzieniec z blachą puszkarską szeptał z uśmiechem:
— To on, nasz wójt... Polityka... Zasypia już, ciii...
— Polityka?
— Naprzód była wódka Tanaseńkowa, kosztował, chwalił. Potem ni stąd ni zowąd polityka: „Kto tu z przeciwnej partii?“ Nikt nie odpowiadał. A wójt jak wrzaśnie: „Poddajcie się, wrogowie szkoły, wrogowie oświaty! Poddajcie się, bo wam waszą mamę psem...“ I bardkę wyciąga. Źle. A my od czego? Wyprowadziliśmy grzecznie, związaliśmy potem i ot, jest tutaj.
— Wójta do chlewu? — zapytał Tanasij ze współczuciem.
— Broń Boże! Tam by świniom szkołę dawał, a one jemu. A w komórce cicho, podścieliliśmy liżnyk, o! i już śpi. —
Jęki wójta ustały, słychać było głębokie chrapanie. Puszkar usprawiedliwiał się szeptem:
— Czekaliśmy jeszcze, może wytrzeźwieje, ale wójtycha nagliła bardzo: „Weźcie go, bo u niego kiedy polityka, to już groźnie, i po co nam biedy. Jeśli go zaraz nie zwiążecie, to