Pan Jakobènc przecierał oczy.
— No, to prawda, taj już. A cóż z tego?
— Jest dłoń, bo jest radość. Gdybyśmy chodzili zamartwieni, niewolni, na czterech nogach, toby przepadło. A prędzej koń będzie chodzić na przednich nogach, niż my na czterech.
— To dobrze, ale to mało — rozładował się Tanasij — niech kto spróbuje postawić mnie na cztery łapy, cesarz czy biskupi, i na smutek przekabacać!
Znów gromy toczyły się od południa z zachodu i północy, jakby zajeżdżały dalekie powozy jeden za drugim. Pan Jakobènc przemógł się, poderwał się na ławie. Zgęszczone milczeniem słowa wypychały jedno drugie, tłocząc się w bełkocie trudno zrozumiałym:
— Ludzie, co z wami! Mnie to wszystko nie szkodzi, a nie chcę być świadkiem w krajsamcie, gdyby tu jaki łajdak z lasu podsłuchiwał. Duchów w połoninach się boicie, a łajdaków nie. Gadaj do was. Jakże was pouczyć? Patrzcie, co wam cały dzień z języków skacze. Ja nie mówię, kto powiedział, ja wcale nie mówię, że powiedział, na mnie pułapki nikt nie wynajdzie! Ja tylko mówię, co łajdaki powiedzą w krajsamcie: obraza najjaśniejszego pana i jego rodziny — pierwszy paragraf, obraza religii, metropolity — drugi paragraf, pochwała buntu, rozboju, rozbójników — trzeci paragraf. Paragrafy aż czarno, a tam w krajsamcie...
— Ależ panie Jakobènc — przerwał dziedzic — nie ma już krajsamtów, jest konstytucja.
Jan Jakobènc zamurował usta, gorączkowo sięgnął po tabakierę, pociągnął zbyt dużo i kichnął.
— Nic pan więcej nie ma dla konstytucji? — zapytał dziedzic z uśmiechem.
— Cóż takiego? Nic nie powiedziałem.
— Tylko kichnięcie?
Pan Jakobènc skamieniał, popatrzył surowo, niemal dziko.
— Panie dziedzicu dobrodzieju, panu tak nie wypada. Łajdaki wyszukają przeciw mnie — i przeciw panu także — jakiś nowy paragraf o obrazę tej — konstytucji. Będzie pan świadkiem albo współwinnym. Pan tego nie chce i to nierozsądnie. Ho, ho, na to ja za mądry, o konstytucji powiem panu w cztery oczy. A teraz tylko to: że kogo paragrafy wypatroszą, to nic mu z tego, jeśli go potem konstytucja wypcha papierem jak puchacza i zawiesi na honorowym miejscu. Nie mój rachunek, a całkiem ponury, taj już.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/231
Wygląd
Ta strona została skorygowana.